Strona główna | Mapa serwisu | English version  
  
Aconcagua - Argentyna
Moje Wyprawy Wysokogórskie > Aconcagua - Argentyna


    Wejście na szczyt Aconcagua nie należy do najłatwiejszych choć góra przez cały czas wspinaczki wydaje sie być w zasiegu ręki.
Nie tylko liczy się wejście, nigdy nie należy zapominać o zejściu - dla nas właśnie to drugie okazało się wielkim dramatem.



ACONCAGUA

       18 lutego jesteśmy już w Buenos Aires. Z trudem przyzwyczailiśmy się do argentyńskich warunków – ogromnego tempa tamtejszego życia ( południowe charaktery ). Szał zakupów – żywność, gaz w kartuszach, bilety do Mendozy. Od samego początku – i tak pozostaje do końca – dziwi nas serdeczność mieszkańców tego odległego kontynentu. To niezwykłe, ale są  jeszcze miejsca na ziemi, gdzie gorsza część naszego społeczeństwa nie dojechała i nie narobiła burty! Tu wystarczy powiedzieć soj polonia, a wszyscy dookoła uśmiechają się i zapraszają do siebie.

   Ok. godziny 18 wyruszamy do Mendozy. Przed wyjazdem sprawdzamy gdzie są nasze bagaże – wcześniej zdaliśmy je do depozytu.- oczywiście zapakowano je do innego autokaru – wszystkiego trzeba pilnować!!!

Autobus jest ku ogólnemu zaskoczeniu bardzo komfortowy – WC, air conditioner , posiłki jak w samolocie, także  z gorącymi dodatkami.

Podróż do Mendozy trwała 14 godzin i na miejsce dotarliśmy około godz. 8.

Noc spędziliśmy w niezwykle malowniczym hoteliku w centrum miasta, a rano objuczeni naszymi worami wsiadamy  do autobusu i lądujemy w przygranicznym Puenta del Inca. Upał, wiatr, wałęsające się psy, zardzewiałe wraki samochodów, ruiny starego uzdrowiska – Andy mają swój niezwykły „klimat”.

Otumanieni kilkoma poprzednimi dniami czyli całą podróżą zgadzamy się na pierwszą ofertę mulnika. Muł za 120$ i nocleg u niego za darmo- OK. OK. – bierzemy dwa muły i nocleg.

   Szefem agencji mulników jest Mauricio, facet w naszym wieku z niezłym angielskim, co zapewnia kontakt natychmiastowy i bezpośredni. Patrzy na nas ciekawie, doradza – chcecie wejść na szczyt? No to pamiętajcie: nie wcześniej niż dziesiąty – dwunasty dzień akcji. Powoli, aklimatyzacja i dużo pić! Unikniecie odmrożeń i przyzwyczaicie się do warunków. Tak tez postanawiamy działać. Tu tez ostatecznie wybieramy drogę – klasyczną, przez północna ścianę. Następnego dnia rano rozpoczyna się nasza wędrówka na szczyt. Muły zabierają bagaże a my po zameldowaniu u rangersów – ruszamy do góry. Z każdym krokiem teren wznosi się i pustynnieje, towarzyszy nam palące słońce i niezwykłe andyjskie krajobrazy.

  W południe docieramy do pierwszego biwaku na drodze - Confluencji. Trzeba  zatankować czystą wodę, zjeść obiad i przeczekać największy upał. Spotykamy tu pierwszych Polaków z linii komercyjnego przewodnictwa, oczywiście z siedmioosobowej grupy na szczyt dotarł tylko przewodnik. Noc zastaje nas gdzieś na końcu ogromnej doliny na wysokości ok. 3700m n.p.m. Słońce zachodzi szybko, temperatura spada, spada, spada. Rankiem zwijamy obóz zsuwamy aż do samego końca doliny, dochodzimy do Paza De Mulas na 43000m. Wysokość robi swoje, godzinę leżymy jak zdechłe śledzie. Po rozbiciu bazy wizytujemy okolice – szybka kolacja i lulu spać. Zasypiamy pod niezwykłym południowym niebem z lekkim bólem głowy.

   Następnego  dnia rano kontynuacja zwiedzania okolicznego bajorka, jeziorka, lodowca a na końcu wszechobecne piargi. Aklimatyzacja. Wieczorem przy kolacji zapada decyzja: następnego dnia, raniutko przed wschodem słońca ruszamy do obozu pośledniego Alaska (5100) z pierwszym ładunkiem żywności i sprzętu. Plecaczki po dziesięć kilo, wiec i „pięć sto „ nie stanowi problemu – chyba. Dla mnie to nie jest jeszcze rekord wysokości ale czuje się paskudnie, po prostu chce mi się rzygać! Wszystko wiruje dookoła. Bez utraty śniadania dołujemy depozyt i zbiegamy w dół. W bazie obok nas przypadkowo rozbijają się Polacy, zbieranina z całej Polski – koledzy podróżnicy.

Rano, jak zwykle bardzo wcześnie, zarzucamy na ramiona plecaki z resztą sprzętu plus namiot szturmowy i w drogę, zakładać nasz pierwszy obóz. Szybko i bezboleśnie osiągamy „pięć sto”, dopakowujemy wory i dalej! W południe – przełęcz Nido De Condores (5300m).

W sumie cztery i pół godziny podejścia – tysiąc metrów, ale tym razem czuje się nad podziw dobrze. Wieczorem przed snem wszyscy liczą szanse, ja proszę ducha gór o łaskawość i tak zasypiamy. CDN


To jest stopka